sobota, 22 lutego 2014

Jak się nie ma, co się lubi... ;) *Rimmel Stay Glossy*

Chyba można uznać, że moje usta są trochę niedoinwestowane ;) Niemal nie używam balsamów czy pomadek ochronnych, bo nie czuję takiej potrzeby. Szminki i inne mocno napigmentowane mazidła omijam szerokim łukiem, bo ze względu na wąskie wargi nie wyglądam w nich korzystnie. Błyszczyki to chyba jedyna kategoria spośród kosmetyków do makijażu ust, która ma u mnie rację bytu. Do niedawna nawet po nie sięgałam od wielkiego dzwonu. Ostatnio robię to częściej, bo przypadkowo odkryłam swojego ulubieńca :) Jest nim błyszczyk Rimmel - Stay Glossy w odcieniu 105 Pop Your Pink.


Widzicie ten żarówiasty róż? :D Sama na pewno nie odważyłabym się po niego sięgnąć, mocne kolory na ustach nie dla mnie. Tym większe było moje przerażenie kiedy zauważyłam, że Ewelina (KLIK) wykonująca mój ślubny makijaż sięga do swojego kuferka po Pop Your Pink i idzie z nim w moją stronę ;))) Na szczęście okazało się, że błyszczyk jest półtransparentny, a ja - o dziwo - bardzo dobrze się w nim poczułam. Ładnie podkreślił i uwypuklił moje usta, nie kleił się, a na koniec wykazał się całkiem niezłą trwałością. Kilka dni po ślubie kupiłam własny egzemplarz, za który zapłaciłam ok. 22 złote. Noszę go w torebce i chętnie po niego sięgam. Na tyle chętnie, że zużyłam już 2/3 buteleczki o pojemności 5,5 ml i niedawno kupiłam zapasową, którą widzicie na zdjęciach ;)

Moje upodobanie do Stay Glossy zaskutkowało tym, że w ramach jednego z gwiazdkowych prezentów dostałam odcień 720 Endless Night.



Na jego widok znowu trochę się przestraszyłam ;) ale on również jest półprzezroczysty, dzięki czemu wygląda na ustach naprawdę naturalnie. Spójrzcie na swatche:


Dodatkowe zalety błyszczyków z tej linii to miękki aplikator i przyjemny, lekko słodki zapach. Lubię to! Dzięki Stay Glossy nie ubolewam już tak bardzo nad niemożnością używania tych wszystkich pięknych szminek. Wiecie jak mówią: jak się nie ma, co się lubi, to się lubi co się ma ;))) A ja błyszczyki Stay Glossy lubię naprawdę bardzo :)

A jak to jest u Was? Pomadka ochronna, szminka, błyszczyk, czy jeszcze coś innego? :D

wtorek, 18 lutego 2014

Niezmiennie :) *Krem do rąk The Secret Soap Store*

Kiedy właścicielka sklepu Pachnąca Wanna (KLIK) dała mi możliwość wyboru pięciu kosmetyków które chciałabym przetestować, cztery z nich wybrałam pchana ciekawością, a piąty ... z premedytacją ;) Wykorzystując okazję skusiłam się na tubkę kremu do rąk The Secret Soap Store, mimo, że ten produkt jest mi doskonale znany. Stwierdziłam bowiem, że koniecznie muszę Wam o nim przypomnieć :)


Ostatnio pisałam o tym kosmetyku mniej więcej dwa lata temu (KLIK). Podtrzymuję wszystkie swoje słowa! Od tamtej pory jestem mu wierna :) Zdarza mi się używać kremów innych marek, bo oferta w tym segmencie bardzo kusi, ale mimo wszystko zawsze mam pod ręką tubkę TSSS. To jedyny krem, który potrafi skutecznie wyciągnąć moje ręce z zimowych tarapatów. Dzięki niemu sucha, szorstka, zaczerwieniona, pękająca skóra dłoni szybko przestaje być moim problemem. To z pewnością zasługa zawartości aż 20% certyfikowanego masła shea.


Tym razem zdecydowałam się na wariant o zapachu trawy cytrynowej. Dla mnie pachnie po prostu jak cytryna, niestety lekko chemiczna. Obecnie kończę tubkę kremu TSSS o zapachu wanilii, którą dostałam od świętego Mikołaja ;) Aromat jest oczywiście waniliowy, słodki, ale nie przytłaczający. Kiedy smaruję dłonie tym kremem otoczenie często ma skojarzenie z budyniowym ciastkiem ;) Jednak moim ulubionym wariantem niezmiennie jest Pomarańcza - słodki, cytrusowy zapach podbił moje serce. Zużyłam chyba ze cztery tubki! Z sześciu dostępnych opcji zapachowych (KLIK) kusi mnie jeszcze Porzeczka, której z pewnością ulegnę przy okazji kolejnych zakupów :) W/w kremy oprócz zapachu nie różnią się niczym istotnym, składy są niemal identyczne. 

Za 20 złotych, które trzeba wydać na tubkę kremu The Secret Soap Store otrzymujemy 70 ml wydajnego, doskonałego jakościowo kosmetyku do pielęgnacji dłoni. Ja niezmiennie jestem na tak. Coś mi mówi, że będę mu wierna do grobowej deski :))

poniedziałek, 17 lutego 2014

Jaglanych wypieków ciąg dalszy. Brownie!

Pamiętacie mój wpis sprzed kilku dni, w którym zaprosiłam Was na jaglaną szarlotkę (KLIK)? Dzisiaj mam dla Was coś jeszcze lepszego :D Jaglane brownie! Może nie aż tak dietetyczne jak wspomniany powyżej jaglany jabłecznik, ale na pewno o wiele mniej kaloryczne i zdrowsze od swojej tradycyjnej wersji :))


Przepis pochodzący ze strony mojewypieki.com (KLIK) podrzuciła mi jedna z Was w komentarzu pod poprzednim "jaglanym" wpisem (FF, dzięki!). Przetestowałam niemal natychmiast :D jednak nieco pokombinowałam przy proporcjach i składnikach. Piekłam na blaszce wielkości formatu A4. 

Potrzebne składniki:

ok. 300 g kaszy jaglanej ugotowanej w lekko osolonej wodzie
5 jajek
50 ml oleju (użyłam oleju z pestek winogron)
1 szklanka śmietany kremówki 30%
3/4 szklanki drobnego cukru
1 szklanka gorzkiego kakao
1 łyżeczka proszku do pieczenia
2 garście rozdrobnionych lub zmielonych orzechów włoskich
2 garście orzechów laskowych (całych)

Wykonanie:

W niewielkim, wysokim garnku umieść wszystkie składniki oprócz orzechów i zblenduj je na gładką masę. Kaszy możesz dodawać stopniowo. Kiedy masa uzyska konsystencję dość gęstego ciasta naleśnikowego dorzuć zmielone bądź rozdrobnione orzechy włoskie, wymieszaj. Ciasto przelej na blachę szczelnie wyścieloną papierem do pieczenia. Na wierzch rzuć trochę orzechów laskowych (lub innych, według uznania). Formę wstaw do piekarnika nagrzanego do 180 st. C. i piecz góra-dół przez ok. 50 minut. Gotowe? Wstrzymaj się z krojeniem jeszcze na chwilę, pozwól by ciasto przestygło :)



Ciasto jest ciężkie i nieco gliniaste - jak oryginalne brownie. I tak samo jak ono przepyszne! Czekoladowo-orzechowe, rozpływające się w ustach... Nasuwa mi skojarzenie z Nutellą :D Nawet mój mąż, który nie jest fanem kaszy, zajadał się tak, że aż mu się uszy trzęsły ;) Jaglane brownie to kolejna świetna propozycja na drugie śniadanie i doskonała alternatywa dla innych, bardziej kalorycznych wypieków. Bez mąki, z niewielką ilością tłuszczu, oparte na zdrowej kaszy, jajkach i gorzkim kakao. Czuję, że poczęstuję nim wielu moich gości, zwłaszcza że wykonanie jest szybkie i proste.

Jeśli chcecie jeszcze bardziej odchudzić to ciasto możecie zamienić śmietankę na jogurt naturalny, a biały cukier na cukier trzcinowy, stewię, syrop z agawy lub inne słodzidło. Następnym razem i ja spróbuję takiego full-fit wariantu :) Niemniej jednak i ten powyższy nie wbija mnie w jakieś szczególne poczucie winy :DDD Smacznego!

piątek, 14 lutego 2014

Niezły trik, czyli łatwe usuwanie wosku z kominka :)

Sezon kominków zapachowych w pełni. Z tego względu pewnie wiele z Was boryka się z kłopotliwym usuwaniem wypalonego wosku z misy kominka. Do niedawna też miałam z tym problem. Podgrzewałam wosk, wylewałam go do zimnej wody i szorowałam kominek z resztek, co było pracochłonne i naprawdę wkurzające - do tego stopnia, że na pewien czas odechciewało mi się topienia kolejnych porcji pachnących tart. Na szczęście penetrując Internet trafiłam na prosty i skuteczny trik, który uwolnił mnie od udręki :)


Wystarczy włożyć kominek ze zużytym woskiem do zamrażalnika :) Mniej więcej po kwadransie wosk będzie już odpowiednio schłodzony, by po podważeniu go małym nożem lub innym ostrym narzędziem wyskoczył z kominka w jednym kawałku :)


Doszorowanie tych resztek to pestka. Problem z głowy! Odkąd znam ten patent topienie wosków zapachowych jest stuprocentową przyjemnością :) 

Całuję walentynkowo otoczona wonią Fruit Fusion ;)

wtorek, 11 lutego 2014

Jaglana szarlotka. Prawdopodobnie najzdrowsze ciasto na świecie :)

Czasami opłaca się bezcelowo połazić po sieci ;) Kiedy w weekend dla rozrywki przeskakiwałam od strony do strony trafiłam na kulinarny przepis, który jest dla mnie jak objawienie. Przepis na ciasto, które jest jednocześnie banalnie proste w przygotowaniu, tanie, bardzo zdrowe, niskokaloryczne i pyszne! A na dodatek wolne od glutenu, laktozy i innych tego typu związków, których część z Was chce lub musi unikać. Receptura jest dowodem na to, geniusz tkwi w prostocie :) Zapraszam na jaglaną szarlotkę :)))


Do jej przygotowania potrzebujecie:

1,5 kg soczystych, słodkich jabłek (ja użyłam odmiany Ligol)
300 g surowej kaszy jaglanej
1 łyżki cukru z prawdziwą wanilią lub ekstraktu waniliowego
1 łyżeczki cynamonu
garści suszonych owoców (dodałam żurawiny)
opcjonalnie kilku łyżeczek cukru / miodu (ja z tego zrezygnowałam)

Macie już wszystko? Więc do roboty :) 

Jabłka obierzcie i zetrzyjcie na wiórki. Dosypcie do nich surową kaszę jaglaną (tak tak, taką prosto z opakowania ;)), cukier z wanilią, cynamon i owoce (żurawinę możecie zastąpić rodzynkami, pokrojonymi na kawałki suszonymi morelami itp.). Wymieszajcie. Gotowe :)) 

Pozostaje szczelnie wyścielić keksówkę papierem do pieczenia, wyłożyć do niej powstałą masę (nieco ją przy tym ubijając, tak by była bardziej zwarta) i wstawić ją do piekarnika nagrzanego do 200 st. C. na 90 minut (górna i dolna grzałka). Kasza potrzebuje czasu by zmięknąć. Pamiętajcie, żeby dokładnie wystudzić ciasto przed wyjęciem go z formy, w przeciwnym razie może się rozlecieć. Swoje piekłam wieczorem, więc po wyłączeniu piekarnika zostawiłam je tam na całą noc.


Ciasto jest chrupkie z zewnątrz i wilgotne w środku. To z pewnością zasługa kaszy - na wierzchu została uprażona, a wewnątrz napęczniała. Ta osobliwa szarlotka to prawdziwe bogactwo odżywczych, zdrowych składników i niebo w gębie zarazem :))) Idealny, sycący posiłek. Ciasto na śniadanie? Ja jestem na tak! Już drugi dzień z rzędu zabrałam do pracy pokaźnych rozmiarów kawałek. Chodzi mi po głowie, żeby następnym razem przed pieczeniem do masy dosypać jeszcze garść orzechów, bo że zrobię to ciasto ponownie to nawet więcej niż pewne ;)

Jaglana szarlotka to na chwilę obecną mój ulubiony sposób na wprowadzanie do jadłospisu wartościowej kaszy z ziarna prosa (której dobrodziejstwa dokładnie omówiła Marie: KLIK). A Wy? Pod jaką postacią jadacie ją najchętniej?

Komu porcję jaglanej szarlotki? ;) Jedzcie na zdrowie!

poniedziałek, 10 lutego 2014

Komu kawy? ;) *Bomb Cosmetics - Warm Espresso*

Pozostańmy jeszcze na chwilę przy asortymencie sklepu Pachnąca Wanna (KLIK). Tym razem będzie o produkcie szczególnie pożądanym w pierwszym dniu roboczym pracowitego tygodnia ;) Kawa. Ta, o której chcę Wam napisać ma właściwości pobudzające, umilające i rozgrzewające, ale wcale nie jest napojem. Zamknięto ją w puszce, pod postacią świecy o zapachu aromatycznego espresso :)


Firma Bomb Cosmetics wytwarza wszystkie świece ręcznie i współpracuje z najlepszymi perfumiarzami w Anglii, by mieć pewność, że jej świece zapachowe będą naprawdę intensywnie i długo pachnieć oraz - przede wszystkim - że ich aromat będzie niepowtarzalny. Zawierają też czyste olejki eteryczne, które wpływają na Twój nastrój i samopoczucie!

Urzekło mnie już samo opakowanie. Zgrabna, złota puszka oklejona grubą papierową etykietą z wytłoczonymi napisami. Ku mojej radości Bomb Cosmetics dba o detale, co widać zresztą nie tylko po opakowaniu. Spójrzcie jak prezentuje się sama świeca!


Cacko :) Aż było mi żal ją odpalać, ale nie zwlekałam z tym zbyt długo. Nie mogłam się doczekać, aż przyjemny aromat kawy wypełni wnętrze mojego salonu. Zapach niepalącej się jeszcze świecy wydobywający się z puszki był mega-apetyczny. Najprawdziwsze, mocne espresso z nutą ciemnego kakao. Powietrze nasyciło się nim już po kilku minutach od zapalenia świecy. Rzecz jasna woń unosząca się we wnętrzu pomieszczenia nie jest tak intensywna jak ta wąchana bezpośrednio z puszki, ale i tak jest wyczuwalna, a co najważniejsze - nadal pachnie prawdziwą, świeżo zaparzoną kawą. Osoby wchodzące do pokoju były przekonane, że właśnie ją popijam :) 

Wygląda na to, że puszka świecy od Bomb Cosmetics rzeczywiście wystarczy na ok. 50 godzin palenia. Do tej pory paliłam ją przez jakieś 6 - 7 godzin, a ubytek wosku jest niewielki. Wciąż widzę fragmenty ciemnych serduszek. Co ważne, świeca nie dymi i nie kopci. Trzeba tylko pilnować, żeby odpalany knot miał maksymalnie 5 mm długości. 

Przerobiłam już mnóstwo świec zapachowych, ale jeszcze żadna nie wywarła na mnie tak pozytywnego wrażenia. Piękne opakowanie i bardzo naturalny, intensywny zapach zapewniły jej tytuł mojego hitu. Polecam na prezent! 

To jak, komu kawy? :DDD

Przypominam o kodzie zniżkowym
o treści NaObcasach 
ważnym do 16.02.2014 r.,
uprawniającym do 10% rabatu 
na cały asortyment Pachnącej Wanny :)

niedziela, 9 lutego 2014

Cudak! *Myjące masło od Bomb Cosmetics*

W świecie kosmetyków siedzę od wielu lat. Myślałam, że dobrze go znam i już raczej nic mnie nie zdziwi. Niedawno wyszło, że byłam w błędzie ;) Przy okazji współpracy z Pachnącą Wanną (KLIK) dowiedziałam się, że masło może służyć do ... mycia. Natychmiast wrzuciłam je do mojej testowej puli. Musiałam sprawdzić co to za cudak!


Producentem tego myjącego masła pod prysznic jest Bomb Cosmetics. Produkt zamknięty jest w zgrabnym, przypominającym małe wiaderko pojemniku ze szczelnym wieczkiem. 

Wybrałam wariant o zapachu czarnej porzeczki. Dla mnie to masło pachnie jak lekko kwaskowe czarne porzeczki wymieszane z malinami, polane śmietaną i posypane cukrem. Pysznie! Nie ma to jak deser w wannie ;) Na początku trochę zaskoczył mnie wygląd tego kosmetyku - gęsta, twarda, ubita niemal na kamień masa.


Obawiałam się, że korzystanie z masła będzie uciążliwe. Oczyma wyobraźni już widziałam siebie siedzącą w wannie z jakimś ostrym narzędziem w ręku, starającą się za jego pomocą odłupać mały kawałek ;) Na szczęście rzeczywistość okazała się łaskawa :D Masło dość łatwo poddaje się ciepłej, wilgotnej dłoni. Rozsmarowywane na mokrym ciele (zarówno przy pomocy gąbki, jak i bez niej) szybko przeistacza się w gęstą, kremową, delikatnie pachnącą pianę, która doskonale myje i pielęgnuje. Moja skóra po takim zabiegu właściwie nie wymaga już dodatkowego nawilżania, co bardzo mnie satysfakcjonuje :)

Kolejną moją obawą związaną z myjącym masłem Bomb Cosmetics było to, czy produkt pozostały w opakowaniu po mojej kąpieli nie będzie rozmiękał / psuł się pod wpływem wody, którą siłą rzeczy do niego wprowadziłam nabierając porcję. Wygląda na to, że i ta obawa była bezpodstawna. Wystarczy, że po każdej kąpieli wylewam z wiadereczka zgromadzone tam krople i szczelnie je zatykam. Masło lekko twardnieje i nie dzieje się z nim nic niepożądanego. 

Dodatkowe plusy przyznaję za wysoką wydajność (wystarczy naprawdę niewielka ilość, żeby umyć całe ciało), ładny design opakowania i brak konieczności szorowania wanny po każdym użyciu masła, które kojarzy się raczej "tłusto" ;)


Za ważące 320 g opakowanie myjącego masła pod prysznic Bomb Cosmetics w e-sklepie Pachnąca Wanna trzeba zapłacić 39 złotych (KLIK). Teraz jednak możecie mieć je taniej! Do 16.02. aktywny jest kod rabatowy o treści NaObcasach, który uprawnia czytelników mojego bloga do zniżki w wysokości 10%. Rabat obejmuje cały asortyment sklepu! Korzystajcie, zwłaszcza jeśli jeszcze nie macie w zanadrzu żadnego miłego walentynkowego drobiazgu - przede wszystkim dla siebie :) I koniecznie dajcie znać na co się zdecydowałyście. Może właśnie na tego cudaka? ;)

sobota, 8 lutego 2014

Z braku laku ;) *Odżywczy krem nawilżający Oeparol*

W swojej niedawnej recenzji dotyczącej odżywczego kremu półtłustego do twarzy Soraya (KLIK) zdradziłam Wam, że aktualnie używam kremu, który w porównaniu z mazidłem w/w marki wypada raczej blado. Miałam na myśli odżywczy krem nawilżający Oeparol, który zużyłam już niemal do dna. 


Kupiłam go w aptece za około 15 złotych, skuszona pozytywnym wspomnieniem jakie pozostawił po sobie łagodny tonik z olejem z nasion wiesiołka Oeparol, którego kiedyś używałam.

Krem intensywnie nawilża i wzmacnia skórę dzięki zawartości kompleksu HialuRose - unikalnemu połączeniu kwasu hialuronowego i oleju z wiesiołka, bogatego w kwasy omega-6. Kwas hialuronowy w połączeniu z kwasami omega-6 tworzy na skórze nawilżający film ochronny i zatrzymuje wodę w naskórku. Doskonale nawilżona skóra staje się mniej podatna na podrażnienia i odzyskuje sprężystość i jędrność. Olej sojowy wspomaga barierę lipidową skóry i natłuszcza ją, a zawarte w kremie masło Shea regeneruje osłabiony naskórek, czyniąc skórę delikatną i elastyczną. Zastosowane w kremie składniki regulują proces złuszczania naskórka pozostawiając skórę gładką i miękką.


Wstęp mógłby sugerować, że to kiepski kosmetyk, a tak nie jest. W mojej ocenie wypada dużo gorzej niż odżywczy krem półtłusty Soraya, który po prostu bardziej mi pasował, ale generalnie to całkiem przyzwoity produkt. Polecę go jednak tylko do cer młodych, bezproblemowych, które potrzebują jedynie doraźnego nawilżenia, bo niestety - krem Oeparol nie daje niczego poza chwilowym komfortem. Ze względu na swoją śliską konsystencję łatwo sunie po skórze podczas aplikacji. Nawilża, szybko się wchłania i dobrze współpracuje z makijażem. Nie zauważyłam odżywienia, zmiękczenia czy wygładzenia skóry, o którym wspomina producent. Moja cera nie należy do wymagających, więc uznałam, że "z braku laku" mogę zużyć Oeparol do końca, ale z pewnością nie kupię go ponownie. Z racji wieku od kremu oczekuję już czegoś więcej. Wolę te o treściwszej konsystencji, odczuwalnie odżywiające i uelastyczniające skórę twarzy. I te zamknięte w ładnych, szklanych opakowaniach, które umożliwiają kontrolowanie ilości produktu - pod tym względem krem Oeparol tkwiący w brzydkim, plastikowym i nieprzezroczystym słoiczku znowu u mnie przegrywa. Możliwe, że wkrótce wrócę do produktu Soraya, chyba, że polecicie mi inny krem, który ma szansę wpasować się w moje preferencje. Jakieś typy? :)

piątek, 7 lutego 2014

Książki miesiąca: styczeń 2014.

W ubiegłym roku moje czytelnictwo dość mocno ucierpiało. Nie sądziłam, że sprawy okołoślubne pochłoną moją uwagę aż tak bardzo, by oderwać mnie od książek. Wciąż nie zasługuję na miano książkowego mola, bo zwyczajnie nie mogę poświęcić lekturze tyle czasu, ile bym sobie życzyła. Praca na etacie, domowe obowiązki, kilka wieczornych treningów tygodniowo, inne przyjemności jak np. blogowanie, oglądanie ulubionego serialu czy spotkania... Dzieje się ;) Niemniej jednak czytanie jest i zawsze było dla mnie ważne, więc czytam codziennie - bo lubię. Zdarza się, że padam ze zmęczenia po przeczytaniu kilkunastu stron, no ALE ;) to też się liczy :DDD

Stwierdziłam, że pójdę w ślad za innymi blogerkami i po zakończeniu każdego miesiąca będę prezentowała Wam książki, które przeczytałam w trakcie jego trwania. Wierzę, że korzyść będzie podwójna: dla Was - bo być może poczujecie się zachęcone do lektury po którejś z moich recenzji lub dowiecie się na jaką książkę moim zdaniem nie warto poświęcać czasu, i dla mnie - bo taka comiesięczna czytelnicza spowiedź zapewne zmotywuje mnie, żeby nie marnować czasu na sprawy mniej wartościowe niż dobra lektura. Zapraszam na książki stycznia :)


Nie było ich wiele. W styczniu przeczytałam dwie książki. Pocieszam się, że wcale nie takie najcieńsze, bo w sumie miały 1028 stron ;) (sprawdziłam w google, bo Kindle pokazuje tylko procenty :D).

Pierwszą z nich była Opowieść żony Lori Lansens.


Mary Gooch ma czterdzieści trzy lata, męża, niezbyt ciekawą pracę. A przede wszystkim - ma ciało. Bardzo dużo ciała. Tak dużo, że całe jej życie kręci się wokół niego. I nie jest ważne to, że mąż kocha ją taką, jaka jest. A raczej - taką, jaka była, zanim zaczęła się od niego oddalać, pogrążając się w bezsilnej kontemplacji „tłustego potwora", jak zwykła siebie nazywać. Pewnie dożyłaby tak spokojnej starości, gdyby w przeddzień srebrnego wesela Jimmy Gooch nie zniknął, zostawiwszy żonie 25 tysięcy dolarów i list z wyjaśnieniem, że „musi pomyśleć". I nie jest to żart - mijają dni, a on nie wraca. Mary postanawia wyruszyć jego śladem. W podróży przechodzi prawdziwą metamorfozę. Nie bez znaczenia będzie tu znajomość z pewnym tajemniczym szoferem, tęgą irańską fryzjerką, przystojnym Meksykaninem i porzuconą przez męża matką trojaczków. A kilogramy? Cóż, po prostu same znikną. Pełna zaskakujących zwrotów akcji historia kobiety, która nie tyle przemienia się z bestii w księżniczkę, ile odnajduje siebie.


Gdybym miała zrecenzować Wam tę książkę w dwóch słowach, powiedziałabym: prawie dobra. Autorka niewątpliwie ma spore aspiracje. W Opowieści żony pojawiło się kilka poruszających kwestii. Dzięki Lori Lansens czytelnik może na chwilę wczuć się w sytuację kobiety, dla której skrajna otyłość jest chorobą nie tylko ciała, ale i umysłu. Kobiety nijakiej, zmarnowanej, która dopiero odczuwając stratę dowiaduje się, co tak naprawdę jest dla niej ważne. W końcu zaczyna panować nad własnym życiem i przechodzi trudną drogę ku samowyzwoleniu. Opowieść żony nie jest typową babską opowiastką o tym, jak to brzydkie kaczątko przemieniło się w łabędzia i żyło długo i szczęśliwie. Niemniej jednak ma z nią trochę wspólnego ;) Autorka stara się uwrażliwić czytelnika na pewne kwestie. Pisze o samoakceptacji, zastanawia się nad tym czy posiadanie daje szczęście, wskazuje w jaki sposób społeczeństwo postrzega ludzi otyłych i co myśli na temat rozpadającego się małżeństwa. Niestety brakuje w tym wszystkim polotu, wszystko jest dość przewidywalne. Droga Mary Gooch do odnalezienia samej siebie jest długa, mozolna i ... nudna. Trochę mnie ta książka zmęczyła. Na domiar wszystkiego autorka nie odpowiedziała na pytanie, które towarzyszyło mi podczas niemal całej lektury. Przypuszczam, że zrobiła to celowo, by nie odciągać uwagi czytelnika od refleksji nad przemianą Mary. W moim przypadku zaskutkowało to co najwyżej lekkim wkurzeniem ;) Niemniej jednak czytało się lekko. Autorka ma niezły warsztat, potrafi wywołać uśmiech i skłonić do zastanowienia. Mam mieszane uczucia. Znam wiele lepszych książek, ale znam też sporo gorszych. Że tak powiem: ujdzie w tłumie ;)

Moja druga styczniowa lektura to coś zdecydowanie wyższych lotów. Służące Kathryn Stockett przeczytałam dzięki rekomendacji Cammie, która w kwestii książek zawsze wie co dobre :) 


Kathryn Stockett stworzyła trzy wspaniałe kobiece bohaterki. Odwaga i determinacja, z jaką podjęły się swojego zadania, zapoczątkowały nieodwracalną zmianę w ich własnym życiu oraz w życiu mieszkańców miasta. Choć akcja książki toczy się w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku na amerykańskim Południu, a temat segregacji rasowej wydaje się tu niezwykle istotny, jest to też zarazem ponadczasowa i uniwersalna opowieść o ograniczeniach, którym wszyscy podlegamy i które pragniemy znieść.

Książka budzi wiele emocji – od łez do śmiechu, a lekturze towarzyszy wyzwalające uczucie, że jeśli tylko odrzucimy strach, zmiana na lepsze zawsze okazuje się możliwa.


Jestem pod ogromnym wrażeniem tej książki. Po pierwsze: bardzo spodobał mi się sposób, w jaki została napisana. Nie ma jednego narratora, dzięki czemu możemy śledzić sytuację z różnych perspektyw. Bogaty, plastyczny, a jednocześnie nieskomplikowany język sprawia, że Służące czyta się szybko i przyjemnie, a odczuwanie emocji przeżywanych przez bohaterki przychodzi z łatwością. Po drugie: jestem poruszona treścią. Kathryn Stockett dotknęła bardzo ważnego, odwiecznego i bolesnego tematu, jakim jest podział na lepszych i gorszych. Segregacja rasowa, agresja, strach, konformizm, ale także cichy bunt płynący z nieoczekiwanej strony i szalony, ryzykowny projekt, który ma szansę coś zmienić... a pomiędzy tym wszystkim przyjaźń, miłość, tęsknota, przemoc, choroba, nadzieja, utracone macierzyństwo... Służące to książka po brzegi wypełniona emocjami. Cała ta historia nie ma jednoznacznie szczęśliwego zakończenia, ale pozwala wierzyć, że trud nie poszedł na marne. 

Ciekawostką jest, że Kathryn Stockett urodziła się właśnie w Jackson w stanie Missisipi, gdzie toczy się akcja powieści i była białą dziewczynką wychowywaną przez czarną pomoc domową, Demetrie. Nie mam wątpliwości, że również dlatego Służące to książka tak bardzo prawdziwa. Polecam! Sama na długo ją zapamiętam.


Co ciekawego przeczytałyście w ostatnim czasie? Która książka szczególnie utkwiła Wam w pamięci?

wtorek, 4 lutego 2014

Naszyjnikowe love - kontynuacja ;)

Biżuteryjnej fascynacji ciąg dalszy. Pamiętacie, jak pokazywałam Wam swoje ulubione naszyjniki (KLIK)? Od tamtej pory grono ulubieńców nieco się rozrosło :) Wtorek wypełniony po brzegi przez pracę, domowe obowiązki i trening sprzyja szybkim, lekkim tematom, więc niniejszym chętnie pokażę Wam swoje nowe naszyjnikowe love ;)

Best of the best: naszyjnik upolowany w internetowym sklepie Reserved, w którym nawiasem mówiąc co rusz przepuszczam fortunę ;)


Pokazywałam Wam go kiedyś na Instagramie. Wkleję go i tutaj dla osób, które tam nie zaglądają :)


Bardzo zdobny, okazały, wizualnie ciężki - idealnie pasuje do gładkich bluzek bądź swetrów i czarnych obcisłych dżinsów. I właśnie tak go noszę :)

Drugą cud-nowością w moim naszyjnikowym zbiorze jest błyskotka z Parfois.


Jako rasowa sroka po prostu musiałam jej ulec :)) Zachwycił mnie kontrast grubego, surowego łańcucha z kolorowymi, nieco infantylnymi kryształkami. Spójrzcie jak prezentuje się w akcji:


Najbardziej lubię go w zestawieniu z szarymi ubraniami. Czyż nie jest piękny? :)))

Numer trzy to naszyjnik, który upatrzyłam sobie już dawno temu, ale pożałowałam kasy... aż dostałam go ostatnio pod choinkę :) Mama pamiętała, że podczas wizyty w Promodzie długo się na niego gapiłam ;)


Ten kolorowy naszyjnik niby powinien pasować do wielu rzeczy, a jest wprost przeciwnie. Jest pod tym względem bardzo wymagający. Duży, więc potrzebuje skromnego, gładkiego tła. Jest dobrze, kiedy kolor bluzki bądź swetra idealnie odpowiada któremuś z kolorów naszyjnika. Tym sposobem noszę go bardzo rzadko, ale i tak go lubię :)

I na koniec wisiorek, który niedawno zyskał drugie życie. Kupiłam go Bijou Brigitte chyba z dziesięć lat temu - pamiętam, że chodziłam wtedy do liceum. Nosiłam, a potem porzuciłam, przerzucając z jednego kąta szuflady w drugi...


W końcu nadszedł moment, że zechciałam przywrócić go do łask :) Jest ekstra do mojego nietoperzowego, luźnego swetra ze srebrną błyszczącą nitką.


Naszyjniki z TEGO posta również są w ciągłym użyciu. Dzisiaj miałam na sobie różowy. Przepadłam, totalnie!

Który spośród moich nowych naszyjników podoba Wam się najbardziej? Nosicie ten element biżuterii? :)

poniedziałek, 3 lutego 2014

No i podzielone ;)

Przedwczoraj zaprezentowałam Wam kosmetyki, które wybrałam z oferty sklepu internetowego Avon (KLIK). Kilka z nich wzięłam z myślą o Was. 


Osoby chętne do zgarnięcia małego zestawu wciągnęłam w zabawę. Mogłyście pisać o wszystkim, co tylko wiąże się z tą marką. Widzę, że wzięło Was na wspomnienia :DDD Domyślałam się, że wiele z nas zaczynało swoją kosmetyczną przygodę właśnie z Avonem. Wskazałyście zarówno kilka bubli, jak i parę hitów. Nie omieszkam przyjrzeć się bliżej rekomendowanej przez Was bazie pod cienie do powiek :)

Spośród osób, które wypowiedziały się pod poprzednim postem wyłoniłam tę jedną, która będzie miała szansę przetestować kosmetyki widoczne na powyższym zdjęciu :) Jest nią ...


Kocimiętka!

Gratuluję :) Czekam na adres do wysyłki!

Rozdanie nie podlega przepisom Ustawy z dnia 29 lipca 1992 roku o grach i zakładach wzajemnych (Dz. U. z 2004 roku nr 4, poz. 27 z późn. zm.).

sobota, 1 lutego 2014

Dzielę się :)))

Zorientowałam się, że jeszcze nie pokazałam Wam swoich zakupów z nowego sklepu internetowego Avon! Moje niedopatrzenie, zwłaszcza że voucher do sklepu otrzymałam od Avon już dwa miesiące temu (KLIK). Kajam się, czas to nadrobić. Chodźcie, pokażę Wam na co się zdecydowałam :)


Skusiłam się na dwa żele pod prysznic Avon Senses (jeden dla mnie, drugi dla męża), dwa kremy do twarzy (z serii Anew i Solutions), kredki / eyelinery do powiek, kosmetyki do włosów (szampon 2w1, odżywkę w spray'u bez spłukiwania i serum na końcówki - wszystkie z serii Advance Techniques), a także na uniwersalny balsam z woskiem pszczelim. Testy trwają!

Na powyższym zdjęciu widzicie nieco więcej produktów niż te, które wymieniłam. Te pozostałe wybrałam dla Was :)


Kto ma ochotę na uniwersalny, zimowy sztyft nawilżający Avon Solutions, rozświetlające perełki do twarzy Diamond Sparkle, głęboko oczyszczającą maseczkę błotną do twarzy z minerałami z Morza Martwego i kredkę do oczu Color Trend w kolorze czarnym? :) By złowić ten zestaw wystarczy zostawić pod niniejszym wpisem komentarz dotyczący kosmetyków Avon i wyrazić chęć posiadania kosmetyków z drugiego zdjęcia ;) Piszcie na temat swoich avonowych ulubieńców, bubli, pierwszych zakupów z katalogu, produktów z oferty marki które chciałybyście przetestować, gam kolorystycznych, luk w ofercie, konsystencji szminek, trwałości zapachów... Wysłucham wszystkiego ;)) a potem się podzielę! Nick osoby, która zgarnie prezent zostanie wyłoniony już za 48 godzin :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...